10/02/2015

Przed lekturą skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą

Dzisiaj na poważnie. Obiecuję, że następny post nie będzie aż tak drętwy ;-)


Opieka zdrowotka w Wielkiej Brytanii pozostawia wiele do życzenia. Zastanawia mnie tylko, gdzie jest idealna? Chyba nigdzie. Niestety, mi kojarzy się z nieudolnością, niedoinformowaniem, długimi kolejkami i brakiem specjalistów.

Opowiem teraz historie, które sama miałam "przyjemność" przeżyć.

Ciąża

O niej dowiedziałam się dosyć późno ze względu na problemy ze zdrowiem, którymi nie lubię się chwalić. Od GP do położnej, od położnej na USG. Dopiero wtedy wiedziałam, z którym tygodniu ciąży jestem.

W piątym miesiącu, siedząc w pracy, poczułam okropny ból w klatce piersiowej i ramieniu. Zwolniłam się wcześniej i poleciałam na A&E. W kolejce czekałam... 5 godzin! Zanim lekarz wysnuł swoje domysły, zeszło 7 godzin. EKG, badania krwi, itp. Niby nic mi nie było. Zostałam odesłana do domu z żelem na ból mięśni.

Na następny dzień wróciłam na A&E z jeszcze gorszym bólem. Tym razem doszły jeszcze nerki. Od lekarza po około 6 godzinach usłyszałam, że mam zapalenie oskrzeli, ale nie wiedzą, czy bakteryjne, czy wirusowe. Do tego infekcja nerek i zapalenie mięśni międzyżebrowych. Tego nie powiedział mi lekarz dzień wcześniej, a wyniki badań jasno na to wskazywały.

Od lekarza dostałam do ręki antybiotyk i lek przeciwbólowy. Wróciłam do domu. Z zamiarem przyjęcia pierwszej dawki, przeczytałam z ciekawości ulotkę. Szok! Lekarz wiedział, że jestem w ciąży, a dał mi leki, których w tym stanie nie wolno brać!

Poleciałam do farmaceuty w najbliższej aptece. Ten postraszył mnie, że leki, które dostałam są niebezpieczne przede wszystkim dla dziecka. Zszokowany dopytywał się, czy zdążyłam już je wziąć. Na szczęście nie. Od farmaceuty, do GP. W przychodni po kilku godzinach czekania na wizyte walk-in, lekarz zadzwonił do szpitala, wykrzyczał przez słuchawkę, że nie można tak traktować kobiety w ciąży, i że jest to nie do przyjęcia. Przepisał prawidłowe leki, napisał list, w razie, gdybym musiała wracać na A&E, żeby szybciej mnie przyjęli. Miałam to nieszczęście, że na następny dzień znowu trafiłam na Emergency z gorszym bólem. Znowu gama badań. Leki pogarszają stan. Stwierdzili, że lepiej będzie, jak przyjmę same leki przeciwbólowe.

Efekt był taki, że na własną rękę brałam przez tydzień Penicylinę (Amoxycilin) i sama się wyleczyłam z infekcji.

Pod koniec piątego miesiąca ciąży, zaczęłam okropnie puchnąć. Chodziłam od lekarza do lekarza, bo w rodzinie była historia zatrucia ciążowego. Czułam, że coś jest nie tak. Prawie każdy lekarz twierdził, że ciśnienie jest wysokie od... WCHODZENIA PO SCHODACH W PRZYCHODNI! A puchnę, bo to w ciąży normalne... Jeden nawet nie miał pojęcia, co to zatrucie ciążowe i musiał wygooglować pojęcie Pre-Eclampsia. Żadnemu nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić wartości białka w moczu. Dopiero położna mi powiedziała, że jest, ale niby śladowe ilości.

Zabukowałam sobie w końcu wizytę u lekarza-kobiety. Na sam mój widok się zlękła. Od razu kazała mi zrobić test na białko. W dosłownie pół godziny po wizycie, z listem od GP, trafiłam na oddział dla kobiet w ciąży. Tam, położne poinformowały mnie, że moja ciąża jest zagrożona, i że będę pod obserwacją. Dostałam nawet wizytę u lekarza prowadzącego na za 2 tygodnie.

Lekarz prowadzący śmiał się ze mnie, że jestem panikarą, a położne to już w ogóle. Zmierzył mi ciśnienie. Nieważne, że 150/100, ale on dalej twierdził, że nie ma zagrożenia.

No nic, trzeba było dalej jeździć na wizyty u położnych w szpitalu, USG prawie co tydzień do końca 8. miesiąca (w międzyczasie dostałam leki hipotensyjne). Znowu miałam wizytę u prowadzącego ciążę lekarza. Na szczęście, zamiast niego, była bardzo miła pani ginekolog, która po sprawdzeniu mojego ciśnienia i białka, od razu załatwiła mi łóżko na oddziale (maternity ward).

Przez kilka dni ciągle trzymano mnie w niepewności, lekarz prowadzący nie potwierdził nadal, że mam zatrucie ciążowe, chociaż moje ciśnienie sprawiało, że prawie mdlałam i nie czułam się sobą, a nogi i ręce były już tak spuchnięte, że bolały z każdym ruchem.

Przyjęto mnie na oddział w poniedziałek w 35. tygodniu ciąży. W czwartek podano mi sterydy na rozwinięcie płucek dziecka. W piątek przyszedł do mnie Consultant i stwierdził, że wyglądam już lepiej, chyba nawet nie jestem tak napuchnięta, że mnie jeszcze w tym dniu popołudniu wypisze ze szpitala. Pomyślałam, że to żart, bo czułam się tylko coraz gorzej i modliłam się, żeby to wszystko w końcu się skończyło.

Popołudniu przyszła do mnie pani ginekolog, która przyjęła mnie na oddział. Sprawdziła moje wyniki i ciśnienie. Zmieszana kazała mi leżeć i czekać na wywołanie, które miało być jeszcze w tym samym dniu. Wieczorem już przygotowywano mnie do porodu, a tu dziecko obróciło się nogami w dół. Rano cesarka.

O 6 rano zabrano mnie na porodówkę i przygotowano do cesarki. Anestezjolog na żywca wciskał mi rurkę do żyły w lewym nadgarstku, żeby wiedzieć "dokładniej" jakie mam ciśnienie w trakcie operacji. Śmiał się, że to jego pierwszy raz, kiedy robi to komuś w pełni świadomemu. Trząsłam się, położne musiały mnie trzymać.

O 12 było już po wszystkim. Córkę widziałam tylko przez chwilę i przez mgłę. Później pamiętam tylko wyrywki. Lekarze walczyli o moje życie przez całą noc. Podawali mi cały czas leki na zbicie ciśnienia dożylnie. Pamiętam przepychanie żył co chwilę, bo się zapychały. Kłótnie, że anestezjolog mnie zabije, bo sprzęt nie działa prawidłowo, a ciśnienie spadło do niebezpiecznych wartości. Mdlałam co kilka minut. Wpadłam chwilowo w rzucawkę. Odłączono mnie od "aparatury", położne mierzyły moje ciśnienie ręcznie i modliły się, żeby wszystko wróciło do normy.

Na następny dzień mogłam w końcu zobaczyć córkę. Miałam chwilowe trząsawki, więc nie czułam się pewnie, kiedy trzymałam córkę na rękach.

Miałam brać gamę różnych leków. A i tak, chcieli, żebym karmiła córkę piersią. Powiedziałam, że nie ma mowy. Zdecydowałam się na butelkę.

Do szpitala wracałam codziennie. Położne przychodziły do domu i po sprawdzeniu ciśnienia, wysyłały mnie na oddział. Dopóki nie powiedziałam ginekolog, jakie tabletki podziałały na moją mamę i mogą podziałać na mnie, moje ciśnienie było niebezpiecznie wysokie i nie można było go zbić ichnimi lekami.

Wizyta u specjalisty

Nie wiem, czy można pediatrę nazwać specjalistą, ale tutaj mają o nich takie mniemanie. W Polsce to normalne, dzieci chodzą od razu do pediatry, dorośli do internisty. A tutaj? Córka ma problemy ze zdrowiem, umówiłam ją na wizytę na początku Stycznia, a termin... na 10 Marca!

Mąż ma problemy z żołądkiem od lat. Karmią go lekami, eksperymentują, bo może pomoże, zamiast wysłać go do specjalisty. Po długich miesiącach, na żądanie teraz ma mieć wizytę... 31 MARCA!

Moje przeżycia to tylko przykład na to, jak wadliwy jest system opieki zdrowotnej. Ile ma dziur, jak długo trzeba czekać na wizytę. Jak bardzo mogą się mylić.

Jeśli macie swoje własne historie, które potwierdzają tezę, że opieka zdrowotna jest taka, jak w Mozambiku, nie bójcie się. "Enter your comment..." was nie zje :D

NIEKRETYNKA

0 comments:

Post a Comment