11/02/2015

Przygarnij trolka

Dawno, dawno temu, w odległej krainie zwanej Internetem, żyły sobie istoty zwane trolami. Żyjątka te były tak przesiąknięte wspaniałym życiem pozostałych istot w krainie, że nie mogły tego już znieść. Postanowiły polepszyć jakość swojego życia o zazdrość, bluzgi, obraźliwe komentarze oraz wiele więcej. Niektóre z tych istot, zaczęły nawet nękać pozostałych, ponieważ zawiść była ważniejsza od miłej, pokojowej atmosfery.

Przeciętny trol internetowy nie wygląda tak, jak inni Internauci. Przeważnie, jest to istota z głupkowatym wyrazem twarzy (nie omieszka nawet wstawić w komentarzu, czy poście odpowiednika swoich minek, by wyrazić grymas lub zażenowanie), ma średnio 30 kilogramów nadwagi, pryszcze na pyszczku i kompleksy. W wielu przypadkach zarabia także zbyt mało, by było ją stać na szybsze łącze, co powoduje dodatkowe wadliwe postrzeganie krainy, jak i jej... mieszkańców. Pieniędzy, tej biednej intelektualnie istocie, brakuje także na operacje plastyczne oraz nowy samochód, a także, by wyjść z kolegami na piwo. Wnioski nasuwają się same, ponieważ, trol internetowy ma to do siebie, iż większość swojego czasu spędza pisząc zaszyfrowane wołania o pomoc, typu: j*b się na ryj złamasie. Lub: twoja matka jest tak gruba, że gotuje zupę w wannie.

Niewielu troli zdaje sobie sprawę, iż obrażanie kogoś, poniżanie kreuje ich zakrzywiony obraz w głowach pozostałych internautów. Większość tych żyjątek zaprząta sobie głowy My Little Pony lub podobnymi Pokemonami, nie pozostawiając czasu na zapoznanie się z treścią słownika lub encyklopedii. Biorąc pod uwagę, iż każdy Internauta ma dostęp do, choćby, wujka Google, trol woli zasięgać wiedzę u znachora, wujka Stefka i babci Genowefy. Na Youtube także znajdują odpowiednie filmiki, które reprezentują ich poziom wiedzy, typu "Shit Just Got Sittin' On Tha' Toilet" lub "Moje czerwone stringi".

Trol ma także swoje poglądy polityczne. Powiesz PO, on na to: to super partia, ku*wo. Powiesz Tusk, on cię pobije intelektualnie komentarzem (no, a jak), bo uważasz inaczej, jak on. Życie takiego żyjątka opiera się tylko i wyłącznie na tezie, że to tylko Internet, a on jest tutaj po to, by cię zniszczyć i zgnieść, jak robaka. Niestety, biorąc pod uwagę, iż sam uważa, że to tylko Internet, może równie dobrze modlić się o to, by zbluzgany Internauta nie odwiedził go w domu z kolegami.

To tyle na temat ograniczonych istot internetowych. Jeśli o czymś zapomniałam, nabazgraj komentarz. Może i znasz fajnego trola? Popiszmy. Dajmy mu nadzieję na lepsze jutro.

Pozdrawiam!

NIEKRETYNKA

10/02/2015

Co mówi o nas wujek Google?

Ten artykuł jest mojego autorstwa. Znalazł się na portalu Interia360 kilka lat temu ;-)

Z ciekawości przepytałam wujka Google, co sądzą o nas przedstawiciele innych narodowości. Już w propozycjach pod paskiem wyszukiwarki znalazły się dwie cechy charakteru, z których na pewno nie bylibyśmy dumni, jeżeli okazałyby się prawdą (Polish people are dumb and slow).

Dla przeciętnego Amerykanina jesteśmy głupi i powolni. W latach 60. powstało wiele kawałów na temat Polaków. Czytając je i słuchając, oceniłam, że większość z nich nie ma nawet najmniejszego sensu. Żarty o naszych rodakach pojawiały się także często w amerykańskich programach telewizyjnych, prezenterzy używali najczęściej określenia "Pollack".

Dla przykładu podam jeden z nich: "A Pollack stepped in a cow pie and started crying. He thought he was melting", co znaczy: "Polak wszedł w krowi placek i zaczął płakać i myślał, że się rozpuszcza".

W  jednym ze spektakli teatralnych, pt. "A Streetcar Named Desire", główna bohaterka, Stella, przestrzega przyjaciółkę przed swoim mężem, który jest Polakiem. Później dodaje, że osoba tej narodowości jest jak Irlandczyk, ale nie tak pewna siebie. Wiadome jest, że Amerykanie nienawidzili Irlanczyków za ich "głupotę" i "wyniosłość", co dodaje żaru do ognia.

Polacy odpowiedzialni za zamieszki?

W Wielkiej Brytanii, dowcipy o Polakach nie są aż tak powszechne. Oczywiście Brytyjczycy dają się ponieść stereotypom, a także pałają do nas nienawiścią za fakt, iż (według nich) zabieramy im pracę i counsilowskie domy. Teraz po zamieszkach w Londynie i innych większych miastach UK, w Google pojawiła się propozycja: "Polish people are responsible for riots".

W tym nie można się doszukać prawdy, ponieważ niewielu Polaków brało w nich udział, wręcz przeciwnie. Kiedy brytyjscy 14-latkowie biegali po ulicach z pałkami bejsbolowymi, polskie dzieci grzecznie spały w łóżeczkach, a dorośli oglądali przerażeni wiadomości.

"Prawdziwy" portret Polaka

Kilka lat temu, w jednej z brytyjskich gazet pojawiła się "wiadomość" o tym, że Polacy jadają kaczki i łabędzie w Londynie (najczęściej pod pałacem Buckingham). Informacja stała się tak głośna, że trudno było się odgonić od ciekawskich Anglików, którzy na cynk, że jestem Polką, wypytywali mnie o to, jak te ptaki smakują i czy ciężko się je przyrządza.

W następnych miesiącach, w brytyjskich gazetach, pojawiały się artykuły, które psuły nam opinię. Niesłusznie, ale za to z fajerwerkami i dominem. Każdemu obijały się o uszy bzdety, jakie siały The Sun, The Mirror i inne, antymigracyjne gazety.

Niemieckie poczucie humoru

Niemcy pałają taką samą nienawiścią do Polaków jak i Amerykanie. Także i u nich powstało dużo kawałów na nasz temat i oczywiście wspomina się o nas w wiadomościach i programach telewizyjnych w bardzo niewygodnym świetle.

Amerykanie i Niemcy przestali w pewnym stopniu zwracać na nas uwagę. Może to i dlatego, że Polaków jest u nich teraz o wiele więcej niż w latach 60. czy 70.

My, można by powiedzieć, mamy migrację we krwi. Wszędzie nam lepiej, ale nie w Polsce. Powoli wtapiamy się w tło, w krajach, w których się osiedliliśmy. Z pokolenia na pokolenie nasza populacja się wymazuje. Przecież wiadomo, że większość mieszkańców Wielkiej Brytanii tak naprawdę nie ma korzeni brytyjskich, a w USA przypuszcza się, że aż u 90 proc. obywateli płynie polska krew! Dlaczego Brytyjczycy i Amerykanie mieliby nienawidzieć swoich przodków?

Przed lekturą skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą

Dzisiaj na poważnie. Obiecuję, że następny post nie będzie aż tak drętwy ;-)


Opieka zdrowotka w Wielkiej Brytanii pozostawia wiele do życzenia. Zastanawia mnie tylko, gdzie jest idealna? Chyba nigdzie. Niestety, mi kojarzy się z nieudolnością, niedoinformowaniem, długimi kolejkami i brakiem specjalistów.

Opowiem teraz historie, które sama miałam "przyjemność" przeżyć.

Ciąża

O niej dowiedziałam się dosyć późno ze względu na problemy ze zdrowiem, którymi nie lubię się chwalić. Od GP do położnej, od położnej na USG. Dopiero wtedy wiedziałam, z którym tygodniu ciąży jestem.

W piątym miesiącu, siedząc w pracy, poczułam okropny ból w klatce piersiowej i ramieniu. Zwolniłam się wcześniej i poleciałam na A&E. W kolejce czekałam... 5 godzin! Zanim lekarz wysnuł swoje domysły, zeszło 7 godzin. EKG, badania krwi, itp. Niby nic mi nie było. Zostałam odesłana do domu z żelem na ból mięśni.

Na następny dzień wróciłam na A&E z jeszcze gorszym bólem. Tym razem doszły jeszcze nerki. Od lekarza po około 6 godzinach usłyszałam, że mam zapalenie oskrzeli, ale nie wiedzą, czy bakteryjne, czy wirusowe. Do tego infekcja nerek i zapalenie mięśni międzyżebrowych. Tego nie powiedział mi lekarz dzień wcześniej, a wyniki badań jasno na to wskazywały.

Od lekarza dostałam do ręki antybiotyk i lek przeciwbólowy. Wróciłam do domu. Z zamiarem przyjęcia pierwszej dawki, przeczytałam z ciekawości ulotkę. Szok! Lekarz wiedział, że jestem w ciąży, a dał mi leki, których w tym stanie nie wolno brać!

Poleciałam do farmaceuty w najbliższej aptece. Ten postraszył mnie, że leki, które dostałam są niebezpieczne przede wszystkim dla dziecka. Zszokowany dopytywał się, czy zdążyłam już je wziąć. Na szczęście nie. Od farmaceuty, do GP. W przychodni po kilku godzinach czekania na wizyte walk-in, lekarz zadzwonił do szpitala, wykrzyczał przez słuchawkę, że nie można tak traktować kobiety w ciąży, i że jest to nie do przyjęcia. Przepisał prawidłowe leki, napisał list, w razie, gdybym musiała wracać na A&E, żeby szybciej mnie przyjęli. Miałam to nieszczęście, że na następny dzień znowu trafiłam na Emergency z gorszym bólem. Znowu gama badań. Leki pogarszają stan. Stwierdzili, że lepiej będzie, jak przyjmę same leki przeciwbólowe.

Efekt był taki, że na własną rękę brałam przez tydzień Penicylinę (Amoxycilin) i sama się wyleczyłam z infekcji.

Pod koniec piątego miesiąca ciąży, zaczęłam okropnie puchnąć. Chodziłam od lekarza do lekarza, bo w rodzinie była historia zatrucia ciążowego. Czułam, że coś jest nie tak. Prawie każdy lekarz twierdził, że ciśnienie jest wysokie od... WCHODZENIA PO SCHODACH W PRZYCHODNI! A puchnę, bo to w ciąży normalne... Jeden nawet nie miał pojęcia, co to zatrucie ciążowe i musiał wygooglować pojęcie Pre-Eclampsia. Żadnemu nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić wartości białka w moczu. Dopiero położna mi powiedziała, że jest, ale niby śladowe ilości.

Zabukowałam sobie w końcu wizytę u lekarza-kobiety. Na sam mój widok się zlękła. Od razu kazała mi zrobić test na białko. W dosłownie pół godziny po wizycie, z listem od GP, trafiłam na oddział dla kobiet w ciąży. Tam, położne poinformowały mnie, że moja ciąża jest zagrożona, i że będę pod obserwacją. Dostałam nawet wizytę u lekarza prowadzącego na za 2 tygodnie.

Lekarz prowadzący śmiał się ze mnie, że jestem panikarą, a położne to już w ogóle. Zmierzył mi ciśnienie. Nieważne, że 150/100, ale on dalej twierdził, że nie ma zagrożenia.

No nic, trzeba było dalej jeździć na wizyty u położnych w szpitalu, USG prawie co tydzień do końca 8. miesiąca (w międzyczasie dostałam leki hipotensyjne). Znowu miałam wizytę u prowadzącego ciążę lekarza. Na szczęście, zamiast niego, była bardzo miła pani ginekolog, która po sprawdzeniu mojego ciśnienia i białka, od razu załatwiła mi łóżko na oddziale (maternity ward).

Przez kilka dni ciągle trzymano mnie w niepewności, lekarz prowadzący nie potwierdził nadal, że mam zatrucie ciążowe, chociaż moje ciśnienie sprawiało, że prawie mdlałam i nie czułam się sobą, a nogi i ręce były już tak spuchnięte, że bolały z każdym ruchem.

Przyjęto mnie na oddział w poniedziałek w 35. tygodniu ciąży. W czwartek podano mi sterydy na rozwinięcie płucek dziecka. W piątek przyszedł do mnie Consultant i stwierdził, że wyglądam już lepiej, chyba nawet nie jestem tak napuchnięta, że mnie jeszcze w tym dniu popołudniu wypisze ze szpitala. Pomyślałam, że to żart, bo czułam się tylko coraz gorzej i modliłam się, żeby to wszystko w końcu się skończyło.

Popołudniu przyszła do mnie pani ginekolog, która przyjęła mnie na oddział. Sprawdziła moje wyniki i ciśnienie. Zmieszana kazała mi leżeć i czekać na wywołanie, które miało być jeszcze w tym samym dniu. Wieczorem już przygotowywano mnie do porodu, a tu dziecko obróciło się nogami w dół. Rano cesarka.

O 6 rano zabrano mnie na porodówkę i przygotowano do cesarki. Anestezjolog na żywca wciskał mi rurkę do żyły w lewym nadgarstku, żeby wiedzieć "dokładniej" jakie mam ciśnienie w trakcie operacji. Śmiał się, że to jego pierwszy raz, kiedy robi to komuś w pełni świadomemu. Trząsłam się, położne musiały mnie trzymać.

O 12 było już po wszystkim. Córkę widziałam tylko przez chwilę i przez mgłę. Później pamiętam tylko wyrywki. Lekarze walczyli o moje życie przez całą noc. Podawali mi cały czas leki na zbicie ciśnienia dożylnie. Pamiętam przepychanie żył co chwilę, bo się zapychały. Kłótnie, że anestezjolog mnie zabije, bo sprzęt nie działa prawidłowo, a ciśnienie spadło do niebezpiecznych wartości. Mdlałam co kilka minut. Wpadłam chwilowo w rzucawkę. Odłączono mnie od "aparatury", położne mierzyły moje ciśnienie ręcznie i modliły się, żeby wszystko wróciło do normy.

Na następny dzień mogłam w końcu zobaczyć córkę. Miałam chwilowe trząsawki, więc nie czułam się pewnie, kiedy trzymałam córkę na rękach.

Miałam brać gamę różnych leków. A i tak, chcieli, żebym karmiła córkę piersią. Powiedziałam, że nie ma mowy. Zdecydowałam się na butelkę.

Do szpitala wracałam codziennie. Położne przychodziły do domu i po sprawdzeniu ciśnienia, wysyłały mnie na oddział. Dopóki nie powiedziałam ginekolog, jakie tabletki podziałały na moją mamę i mogą podziałać na mnie, moje ciśnienie było niebezpiecznie wysokie i nie można było go zbić ichnimi lekami.

Wizyta u specjalisty

Nie wiem, czy można pediatrę nazwać specjalistą, ale tutaj mają o nich takie mniemanie. W Polsce to normalne, dzieci chodzą od razu do pediatry, dorośli do internisty. A tutaj? Córka ma problemy ze zdrowiem, umówiłam ją na wizytę na początku Stycznia, a termin... na 10 Marca!

Mąż ma problemy z żołądkiem od lat. Karmią go lekami, eksperymentują, bo może pomoże, zamiast wysłać go do specjalisty. Po długich miesiącach, na żądanie teraz ma mieć wizytę... 31 MARCA!

Moje przeżycia to tylko przykład na to, jak wadliwy jest system opieki zdrowotnej. Ile ma dziur, jak długo trzeba czekać na wizytę. Jak bardzo mogą się mylić.

Jeśli macie swoje własne historie, które potwierdzają tezę, że opieka zdrowotna jest taka, jak w Mozambiku, nie bójcie się. "Enter your comment..." was nie zje :D

NIEKRETYNKA

09/02/2015

Pitu pitu - babci sranie

Chciałabym, tak po krótce, opisać naszą polską mentalność, która ukazuje się w komentarzach na forach, w postach na grupach, w zaobserwowanym zachowaniu polskiego przeciętniaka w mięsnym.

Od czego by tu zacząć? Może od tego, że nie warto zaczynać czegoś, co się nie kończy, bo potem "ała"... Ale ok. Jak już wspomniałam o tej metalności rodaków, to może rozwinę.

Otóż... No właśnie, "nie zaczynamy zdań od "No...", a broń Boże, paragrafów od "Otóż". Tak, tak. Wiem. Wszędzie o tym piszą. Tym bardziej na fb, gdzie jeden drugiego poprawia, a później wychodzi, że poprawiający sam ma problem ze słownikiem, bo nie chce mu się sam przeczytać i wbić do głowy. Nie jestem ideałem, o nie, nie. Karzdy popełnia czasem błendy (o ironio!). Warto się do tego przyznać, a nie brnąć w kłótnie i wyzwiska.

Każdy jest kowalem swojego losu. Gorzej, jeśli tym kowalem okaże się sąsiad, bo kupił sobie nowy samochód albo siedzi na benefitach, a mi tak mało. Ać, bo chcę więcej.

Picie alkoholu w parku na ławce to świetny pomysł na zdobycie nowych przyjaciół... policjantów. I zyskanie sympatii wśród okolicznych mieszkańców. Nic, tylko patrzeć, jak kolejne brytyjskie grupy rozpisują się o Polakach, którzy całe dnie spędzają "kurwując" i pijąc dosadnie w miejscu publicznym. Ale co ja tam wiem? Nagonka na Polaków jest.

Białe i zielone to nasi najwięksi sprzymierzeńcy. Jak nie wyjdę z domu naciukany, nie ma dla mnie dnia. Bo życie jest piękne, będąc kolorowym. Kurczę, a później ten wszechobecny stres, skąd skołować siki na kolejne "drug-testy". Nic tak nie motywuje człowieka, jak myśl, że przyłapią mnie... Znowu.

Mieszkanie na pokoju to wspaniały pomysł na oszczędzanie. A nóż, może ten Antek z pokoju obok nie podkradnie mi tym razem skarpetek i umyje po sobie talerze. Garnkami też się dzielimy. To świetny sposób na integrację i wspólne pierdzielenie farmazonów przy robieniu wspólnej "dinner". Nielegalne pomieszkiwanie u kumpla na "councilowskim" mieszkaniu to też świetny pomysł. Czemu nie? On się dorobi, ja zaoszczędzę. Żyć nie umierać.

Macie dzieci? Czemu nie zamieszkać z nimi w tym pokoju? Zżyją się z wami, jak nigdy dotąd. A wy... zaoszczędzicie parę "pi". Bo po co wynajmować tak drogie mieszkanie i zapewniać dzieciom miejsce do nauki, czy prywatność? Kto to słyszał o takich ekscesach?!

Dla mnie przeklinanie jest jak splunięcie. Byle nie w twarz. Tutaj już tak na serio. Po co marnować słowa na debilizm? Lepiej spędzić ten czas na zabawie z rodziną. Kreatywne leniwienie się na kanapie z rodziną albo... czytanie słownika?

Dlaczego mam mówić "dziękuję" i "proszę"? Przecież sami się domyślą. Przecież Anglicy to naród fałszywy, co nie? Oni wszystkim dziękują i o wszystko proszą. Na koniec każdego kochają. Po co mamy być tacy jak oni? Kultury nie rozdają na wszystkim, prawda? Mózgów też, ale to swoją drogą.

Nie jestem anty-Polska. Po prostu denerwują mnie w nas niektóre rzeczy, których nijak nie da się wytępić. Jak kłótnie, bo ktoś ma inne zdanie. Co komu do domu, jak dom nie jego?

Są wyjątki. O są. Słyszałam o takich... bohaterach. Józek z Brajton kiedyś powiedział "dziękuję" za wytykanie błędów w komentarzu. Ach! No i nie zapomnijmy o Kaśce z Kambridż. Pewnego razu zapomniała się i przyznała rację koleżance ;-)

Dobra, ja tu pitu-pitu, a tu już w pół do dwunastej. Czas spadać...

Pa-pa!

NIEKRETYNKA

Słów kilka od świrka

Mieszkam w Wielkiej Brytanii właściwie od kiedy tylko pamiętam. Nie zdążyłam poznać Polski od tej gorszej strony. Mówię tu o urzędach i ogólnie biurokractwie. Teraz znam ją z opowiadań, tego, co pamiętam i widziałam, z tego, co obejrzę w necie.
Co dało mi UK? Rodzinę, godne życie i ogrom możliwości. Prawdopodobnie, gdyby nie moi rodzice, pewnie nie miałabym takich perspektyw, jak tutaj. Aczkolwiek, niewiadomo, co wymyśliłabym, żeby normalnie funkcjonować. Należę do kombinatorów, więc może dałabym radę. Dobra, nie ma co gdybać.

Za co lubię Anglię?
- Luźne podejście do życia.
- Nikt się nie wpierdziela w czyjeś życie.
- Wszechobecny uśmiech (nieraz szyderczy, często i nieszczery, ale jest).
- Język, który prostszym być nie może. Bo kto w języku polskim powie do ciebie: Ślij ten list do Paweł. Paweł śle wracać do ty. ;-)
- Prostota załatwiania spraw w urzędach, telefonicznie, przez internet i/lub listownie. Często-gęsto zawodzi, a nóż coś zgubią (ups! przez "przypadek"), żebyś wysłał im tysiąc razy jedyny oryginalny egzemplarz swojego dowodu osobistego.
- To, że nawet, jeśli jesteś w podbramkowej sytuacji, jakoś z niej wybrniesz z pomocą państwa. Mogą olać, nie muszą.
- To, że uczy nas, jak być walecznym. Tak, urzędy dają nam naukę spadania na drzewo, a trzeba jakoś o swoje się dopominać.
- Równy start. Może nie dla wszystkich. Ale dla mnie, owszem.
- Wszyscy są na "ty". No chyba, że chodzisz do szkoły podstawowej/średniej.
- Łatwy dostęp do ogromu produktów. Możliwe, że mieszkałam w zatęchłej dziurze w Polsce i dlatego mi się wydaje, że tutaj jest mnóstwo produktów, do wyboru do koloru.
- Każdy może z łatwością otworzyć swój biznes. Przez internet. W 10 minut. A żeby było tego mało, na początku nie trzeba tego zgłaszać. Jeśli założysz działalność teraz, możesz zgłosić to dopiero w październiku 2015. Ot co!

Czego nie lubię w Anglii?
- Ostatniej nagonki na Polaków i resztę z krajów członkowskich EEA.
- Olewajstwo, ignorancja, zero zainteresowania historią i geografią. Uważam, że winny jest system szkolnictwa, bo kto widział, żeby dziecko miało do wyboru taniec zamiast historii, naukę gotowania, jako zamiennik geografii??
- Trzeba walczyć o swoje. Ci, którzy tutaj mieszkają od lat, wiedzą, o czym mówię. Patrzenie na obcokrajowca z góry jest wszechobecne.
- Jedzenie. Nie lubię angielskiego jedzenia, ich wypieków. Czasami zrobię swoją wersję 'full english breakfast' albo ich 'pastry', ale typowo angielskiego nie potrafię przełknąć. Ach! To tylko ja. Nie każdy musi mieć taki smak.
- Internet, prędkość łącza, zasięg. Uważam, że są 100 lat za Afryką, ale co ja tam wiem. Mieszkam przecież w oborze, jak wychodzę na 'miasto' jestem dalej w kartoflisku, itp.
- Ceny mieszkań w porównaniu do zarobków. To jest główna przyczyna, dla której tyle osób z dziećmi mieszka na pokojach w Londynie. Nie dziwię się, że tak robią. Dziwię się, że nie uciekają od Londynu z daleka ;-)
- Zbyt szybki tryb życia. Wstajesz rano w poniedziałek do roboty, kładziesz się spać, a tu już niedziela..
- Trzeba płacić ogromne rachunki za wodę. Przyczyną tego jest wcześniejsza nieoszczędność Brytyjczyków. Teraz jest na to sposób. Masz drugą połówkę? Bierzesz prysznic z nią. Ups! To chyba nie najlepszy pomysł... IF YOU KNOW WHAT I MEAN :D
- 2 krany w łazience, kuchni, WSZĘDZIE. Ajć... Zapomniałam. Przyjechali Polacy, trza się dostosować ;-)
- Jakość miejsca zamieszkania. Co mam na myśli? Większość domów, które tutaj widziałam, przemaka wilgocią, pleśń, myszy i pluskwy to części goście. Bo lepiej zrobić tanio, na odwal się, żeby spłacać takiemu landlordowi mortgage, a on już rączki zaciera, bo kolejnych naiwniaków złapał.
- Agencje pracy, nieruchomości. Za dużo tego. Dosyć, że agencje rekrutacyjne zaniżają zarobki, to tak długo trzymają swoich pracowników, jak długo można sączyć z nich kasę, a o kontrakcie można zapomnieć. Agencje nieruchomości biorą kasę za nic, wciskają kit, a później ty nie masz pieniędzy na przeprowadzkę. Bo kto to widział, żeby prywatny landlord brał od lokatora £400 na sprawdzenie, czy będzie wypłacalny?

Jak o czymś jeszcze pomyślę, dam znać. A w międzyczasie, zapraszam do kolejnych postów. Będzie się działo.

Pozdrawiam!

NIEKRETYNKA